![]() |
Dolina Aries |
Po wielu różnych perypetiach udało nam się w końcu zebrać
i 19 listopada wyruszyliśmy do Rumunii. Za cel wyprawy wybraliśmy właśnie Rumunię
z kilku powodów: spodziewaliśmy się tam jeszcze o tej porze roku ciepłej pogody,
ze względu na rozeznany już z poprzednich eskapad dojazd, bardzo przystępne
ceny no i oczywiście ze względu na piękno tamtejszych jaskiń.
Po 23 godzinach jazdy dotarliśmy do miejscowości Meziad gdzie to znajdował
się nasz pierwszy cel - Jaskinia Meziad. Znajduje się ona na terenie
wyżyny "Padurea Craiului" (królewski las) teren jest lekko pofalowany,
gdzieniegdzie wyrastają większe wzgórza a najwyższe wzniesienia są naprawdę
wysokie i strome. Łagodne stoki pokryte są siatką pól i pastwisk a góry porasta
las bukowy, naprawdę "królewski", z potężnymi bukami i dębami. W najwyższe góry
wcinają się długie i głębokie wąwozy. Jak na Rumunię przystało nie było dokładnego
oznaczenia gdzie należy skręcić we wiosce, aby trafić do jaskini. Po "rozmowach"
z miejscowymi mieszkańcami (oczywiście każdy w swoim języku) udało nam się dokładnie
dowiedzieć jak dotrzeć do celu. Rumuni są do tego stopnia uprzejmi, że spytani
o drogę starają się bardzo pomóc i prawie zawsze podejdą kawałek, aby wskazać
drogę. Bariera językowa przy tak daleko posuniętej uprzejmości naprawdę nie
jest przeszkodą. Naszym samochodem podjechaliśmy kawałek w głąb doliny, w której
kryła się nasza jaskinia. Zatrzymaliśmy się przy wyglądającym na opuszczone
schronisku o tej samej nazwie, co jaskinia (od będącego obok "cabaniera" dowiedzieliśmy
się, że schronisko jest nieczynne, bo był tam "sanitar problem").
Cabana Meziad |
Był to dla nas spory kłopot, bo zamierzaliśmy nocować w tej, cabanie. Ale póki, co postanowiliśmy wreszcie zagłębić się w zakamarki jaskini. Gdy cabanier zobaczył nasze przygotowania widać stwierdził, że ma do czynienia z "profesjonalistami", bo wytłumaczył nam gdzie są klucze do jaskini (jaskinia jest udostępniona turystycznie - normalni turyści zwiedzają jaskinię pod opieką cabaniera) i pozwolił nam iść bez swojej opieki.
Spakowani ruszyliśmy w głąb wąskiego już tutaj wąwozu. Okolica wyglądała prześlicznie, dokoła wznosiły się strome stoki upstrzone gdzieniegdzie skałkami, dnem wesoło skakał strumyk i co chwilka na boki rozchodziły się boczne dolinki. Krajobraz iście sielankowy. W drodze do jaskini postanowiliśmy zostać w tej dolinie na nocleg (na szczęście zabraliśmy ze sobą namioty). Po 15 minutach marszu dotarliśmy do otworu jaskini. Ma on około 20 m wysokości i wypływa z niego strumień. Wejście tworzy ogromna sala długa na 80 m a za nią w przewężeniu (do ok. 15 m!) znajduje się murek z bramą. Już na samym początku jaskini znajdują się nacieki. Jednak im dalej w głąb jaskini tym szata naciekowa jaskini staje się coraz bogatsza. Cała jaskinia liczy 4750 m długości, rozwinięta jest na trzech poziomach a jej zwiedzanie (większości sal i korytarzy) nie jest trudne. Buszowaliśmy w jaskini ok. 3 godzin robiąc mnóstwo zdjęć i ekscytując się naprawdę ładnymi naciekami. Gdy wyszliśmy z jaskini to robiło się już szaro. Wróciliśmy do auta i zgodnie z planem rozbiliśmy obóz. Tuz przed snem zaczął padać deszcz, więc szybko przenieśliśmy namioty na taras schroniska pod okap. Było dobre posunięcie, bo lało całą noc i dzięki zadaszeniu nasze namioty rano były suche lub prawie suche.
Dolina Sohodol |
Rankiem po śniadaniu postanowiliśmy najpierw poszukać noclegu. Zjechaliśmy kilka kilometrów i wsi w poszukiwaniu "camery" ale w końcu udało nam się wynająć śliczny domek w centrum niedalekiej wsi Remetea. Za opłatę 18 zł od osoby mieliśmy do dyspozycji całe gospodarstwo - mogliśmy śmiało wszędzie rozrzucać nasze brudne jaskiniowe bambetle. Zaraz po obejrzeniu domku bez rozpakowywania się ruszyliśmy do następnej jaskini. Pojechaliśmy kilka kilometrów w górę doliny najpierw asfaltem a potem szutrem. Górna część doliny była cudowna - wąwóz miejscami na szerokość auta, cały obrzeżony skałami. W zboczach doliny ziało mnóstwo otworów sztolni, do kilku z nich zajrzeliśmy - sporo było pozostałości górniczych - tory w sztolniach, różne maszyny górnicze nawet mini lokomotywa. Zastanawialiśmy się, jakie kruszce wydobywano w tych górach na tak ogromną skalę. Po dojechaniu do starej kopalni (naprawdę ogromna, taka z wieżami i różnymi halami a wokoło głębokie pionowe szyby) zaczęliśmy przygotowania do odwiedzenia Jaskini Jofi. Po zebraniu się ruszyliśmy do jaskini - jaskinia została w ciekawy sposób odkryta, górnicy drążący sztolnię trafili "w jaskinię" pominęli ją i sztolnią wgryźli się dalej w głąb góry. Dla nas było niesamowite - wejść do jaskini przez sztolnię. Sztolnia okazała się być dość mocno zawaloną tak, więc przejście przez kilkaset metrów jej korytarzy było bardzo ekscytujące.
Jaskinia Huda Lui Papara |
Rzeczywiście sztolnia "przebiła" prostopadle jaskinię - "właściwe" wejście rozpoczynało się 18 m zjazdem w głąb szczeliny, później kilka metrów stromego korytarza i znów zjazd. Jaskinia od samego początku (tj. już od skrzyżowania ze sztolnią) posiadała szatę naciekową i im dalej w głąb jaskini tym nacieków przybywało. Początkowo jaskinia była dość niewielka (zdarzyło się po drodze kilka ciasnot), ale po kilkuset metrach i kilku zjazdach dotarliśmy do ogromnego prostopadłego ciągu z płynącym strumieniem. Najpierw poszliśmy z podziemną rzeką w dół. Jaskinia od tego miejsca cały czas była ogromna, szliśmy w dół szerokim na kilka metrów korytarzem o wysokości od min 5m do chyba 20m. Szata naciekowa była przepiękna ogromne stalaktyty, całe ściany w polewach, żebrach, draperiach, na spągu jaskini potężne stalagmity - byliśmy zauroczeni. Po 3 godzinach podróży w głąb "piękna", co chwila zatrzymywani przepychem i bogactwem dotarliśmy do syfonu, który zamykał jaskinię (obniżający się strop sięgnął poziomu rzeki). Wróciliśmy do rozdroża i poszliśmy jeszcze w górę rzeki, lecz nie doszedłszy do końca (czas był już wracać) zawróciliśmy do wyjścia. Jaskinia zrobiła na nas niesamowite wrażenie: przepiękna i żywa dzięki płynącej w jej wnętrzu rzece. Wyszliśmy po 7 godzinach bosko zmęczeni i totalnie umorusani. W naszym domku byliśmy dopiero północy. Zaplanowaliśmy jeszcze następny dzień, podjedliśmy i zasnęliśmy.
Następnego ranka późno się zwlekliśmy i po przygotowaniach ruszyliśmy do kolejnej jaskini - Ciur Ponor. Do Ciur też udało nam się bardzo daleko podjechać samochodem. Reszta drogi prowadziła wierzchowiną wśród lejów i zapadlisk krasowych - terenem miłym oku rasowego grotołaza. Po 30 min spaceru między łąkami i rzadkimi drzewami zeszliśmy w dół stromej ślepej doliny krasowej i wraz z płynącym jej dnem strumieniem dotarliśmy do otworu jaskini. W otworze przywitała nas wielka sowa, która nagle skądś wyleciała. Duży i szeroki otwór sprowadził nas do małego korytarza (tak małego, że pomiędzy płynącą wodą a stropem było 50-60 cm, gwałtowny przybór wody w takiej jaskini jest niebezpieczny - można zostać odciętym we wnętrzu jaskini).
Jaskinia Jofi |
Po kilkudziesięciu metrach naprzemiennych ciasnot i obszerniejszych partii cały czas z wodą dotarliśmy do pierwszej 8 m studzienki. Zjechaliśmy i powędrowaliśmy znów za wodą w dół. Zaczęły się pokazywać nacieki, ale na razie dość skromne. Po kilkudziesięciu minutach dotarliśmy do kolejnej 18 m studni z ze sporym wodospadem. Zjazd obok huczącej wody był mocno efektowny. Wodospad wpadł do kolejnej już większej rzeki, która płynęła prostopadłym obszernym ciągiem. Poszliśmy z rzeką w dół (woda momentami sięgała do połowy ud a nurt był naprawdę mocny). Meander, do którego weszliśmy zaczął bić rekordy zmienności, miejscami "ciasny" na szerokość 2-3 m, w przeważającej części szeroki na 10 -15 m i o wysokości chyba 30 m. W jednym miejscu doszliśmy do sali o wysokości tak ogromnej, że sufit ledwo majaczył w świetle halogenów (szacowaliśmy salę na 50-60 m!). Meander miejscami posiadał przecudne nacieki (np. do ogromnej sali "wpływała" wysoka na kilkanaście m kaskada naciekowa - wyglądała jak skalny wodospad i to o czerwonej barwie!) a miejscami był mocno przemodelowany obrywami i musieliśmy szukać drogi wśród głazów wielkości domów jednorodzinnych! Cały czas prowadziła nas rzeka a jak znikała wśród głazów to wiódł nas jej huk.
Po przerwie na jedzono doszliśmy po 4-ro godzinnej akcji do pionowego 7m progu, który bronił dostępu do dalszych partii jaskini (za progiem dalej huczała rzeka). Postanowiliśmy wracać już nasyceni pięknem i ogromem jaskini. Powrót jak zwykle nieco szybszy, (choć i tak zatrzymywaliśmy się na podziwianie nacieków - w drodze powrotnej widziane z odwrotnej perspektywy, zachwycały ponownie) zajął nam 2 godziny. Wodospad, obok którego zjeżdżaliśmy idąc w dół, przysporzył sporo emocji - zdawało się, że będziemy wchodzić w spadającą kaskadę. Wracając byliśmy już "mocno" przemoczeni, więc nie zważaliśmy na "wodę" i tam gdzie poprzednio kombinowaliśmy jak tu się nie zamoczyć teraz atakowaliśmy na całego. Wyszliśmy z jaskini mocno w nocy - powitał nas chłód i przepięknie gwiaździste niebo. W oddali widać było rzadkie światła wiosek. Domaszerowaliśmy do samochodu, zapakowaliśmy się nieśpiesznie (wszystkim podobał się nocny nastrój) i pojechaliśmy na bazę. Przy kolacji wymieniliśmy się jeszcze emocjami jaskiniowymi.
Jaskinia Ciur Ponor |
Ranki stały dość monotematyczne - tzn. ciężko było nam opuścić milutkie i ciepłe łóżka, ale jak mus to mus. Słońce troszkę nas spowalniało ale w końcu udało się nam zworować liny i jakoś wyruszyliśmy. Tym razem czekał nas spory spacer, bo opis dojścia do jaskini był dość enigmatyczny i musieliśmy coś wyczarować. Po drodze (tak sobie zaplanowaliśmy, że tamtędy dojdziemy) pytaliśmy spotkanych drwali o jaskinię Avenul Din Stanul Foncii - i okazało się, że obraliśmy dobry kierunek. Po około godzinie doszliśmy do czarnych skał (wg opisu mieliśmy dojść!) i w rozproszeniu ruszyliśmy w poszukiwaniu otworu (miał się znajdować pond skałami). Po kilkunastu minutach udało się nam odnaleźć jaskinie i siebie nawzajem.
Otwór Avenulu to ogromny lej pod szczytem góry a w nim studnia o wym. 2 x 6 m i głęboka na 70. Przebraliśmy się w szpej nad studnią i ruszyliśmy w głąb. Pierwsza studnia była bardzo obszerna, w głąb rozszerzała się coraz bardziej a na jej dnie lądowało się na plątaninie gałęzi i w rozmiękłym humusie. W dół sprowadzał stromy korytarz i za niskim przełazem urywał się nad wąską tym razem studnią. Studnia okazała się na tyle wąska, że jeden z naszej ekipy nie zmieścił się w przewężeniu i musiał zrezygnować z dalszej akcji. Reszcie udało się jakoś przemknąć w głąb. Po jakimś czasie pokazały się nacieki (spora polewa w kształcie "nóg słonia") lecz dalej jaskinia zrobiła się znowuż wąska i surowa, tzn. pozbawiona szaty naciekowej. Jaskinia zrobiła się wymagająca poruszanie się w niej z wypchanymi linami worami było bardzo męczące. Zjechaliśmy kilka studni, przeczołgaliśmy jeszcze kilkaset metrów ciasnot i wylądowaliśmy w bardzo potrzaskanej sali. Spomiędzy kamlotów na dnie, wydobywał się huk dudniącej gdzieś poniżej wody. Pomiędzy wantami znaleźliśmy szparkę i sercem na ramieniu zaczął się ostatni zjazd do dna. Po kilku metrach okazało się, że powyższa salka jest tylko wiszącym mostkiem z zaklinowanych want w gigantycznej studni z ogromnym wodospadem. Huk w studni był taki przerażający i sam zjazd taki psychiczny (po ok. 20 m zjazdu lina zaczęła niemiłosiernie trzeć o wystające ze ścian brzytwy), że postanowiliśmy się wycofać. Psiocząc co niemiara na taki paskudny koniec jaskini, zaczęliśmy powolny powrót. Rzeczywiście droga powrotna z jeszcze cięższymi worami (bo liny złośliwie nasiąkły) i jeszcze ciaśniejszymi zaciskami (jak to się dzieje, że trudności "rosną" w drodze powrotnej?) wydłużała się w nieskończoność. Już mocno wymęczeni wyszliśmy na światło gwiazd "mocno" w nocy. Pod samochodem czekało nas ognisko, które rozpalili koledzy co wrócili pierwsi (rozdzieliśmy się aby szybciej pokonać jaskinię). Po spiciu powracającej życie herbacie zasypiając na zmianę, wróciliśmy do bazy. Tam przy leniwej kolacji na następny dzień zaplanowaliśmy wycieczkę pieszą w ramach rest day.
Przy otworze Huda Lui Papara |
Dość wcześnie rano zapakowaliśmy się do wozu i pojechaliśmy w kierunku Padiš - to krasowy płaskowyż gór Bihiorskich. Naszym celem był największy w europie otwór jaskiniowy - Jaskini Cetatile Ponorului. Dojazd okazał się dość forsowny (przynajmniej dla naszego samochodu) ostatni etap prowadził wyboistą i stromą drogą górską. Za to widoki po drodze po prostu oszałamiały - przepaściste stoki doliny, w tle strome zalesione góry. Sam płaskowyż wygląda bardzo zaskakująco - w miarę płaski teren i mnóstwo zielonych łąk gdzieniegdzie upstrzonych świerkami. Dnem płytkich dolinek płynęły strumienie, co chwila znikające i pojawiające się na przemian na powierzchni. Całość sielanki psuł widok wszechobecnych śmieci (i to w naprawdę zatrważającej ilości!) - Padiš jest niestety dość popularnym rejonem odwiedzanym jak widać przez sporą ilość turystów. Zostawiliśmy auto na łączce i zagłębiliśmy się w las. Po 40 min. dotarliśmy do otworu Cetatile. Jest naprawdę imponujący - jest to wpływ rzeki pod ziemię, taka duża i głęboka (ok. 120 m) ślepa dolina zamknięta skalnym ryglem - ponorem. Do samego otworu jaskini wysokiego na 60 m sprowadzała stroma ścieżka.
Salciua de Jos, suszarnia |
Rzeka wpływała stromymi kaskadami i mniejszymi wodospadzikami
do jaskini, z której dmuchało chłodem i całe otoczenie tego majestatycznego
otworu spowite było mgiełką. Obok jaskini znajdują się dwa krasowe zapadliska
(głębokie na 120 m), do których można się dostać ogromnymi korytarzami z Cetatile.
Zwiedziliśmy je obydwa i wyszliśmy w górę doliny. Obeszliśmy dookoła wszystkie
doliny podziwiając ich głębię z widokowych tarasów zawieszonych tuż nad urwiskami.
Niestety szybko nadchodzący zmierzch o tej porze roku zmusił nas do opuszczenia
gór. Już o szarówce dotarliśmy do samochodu. Rozgrzaliśmy się jeszcze gorącą
herbatą z termosów i ruszyliśmy w dół. Zjazd stromiznami zakrętów po ciemku
był dość ekscytujący. W drodze powrotnej skorzystaliśmy z restauracji - wystawna
(a niedroga!) obiado-kolacja wprowadziła wszystkich w błogi nastrój. Zaraz po
przyjeździe rozpieczętowaliśmy kilka win - była to nasza ostatnia noc w tym
gościnnym gospodarstwie.
Oczywiście poranne zwijanie się zajęło nam nieprzyzwoicie dużo czasu. Na pożegnanie nasi gospodarze zaprowadzili nas i pokazali swoją farmę strusi. Ptaszyska były świetne - nasze panie zachwycały się nimi ponad miarę a jak zobaczyły małe strusie (jak to powiedzieli gospodarze "kinder struš") to po prostu nie mogły wyjść z zachwytu. Rzeczywiście strusie były śliczne i bardzo pocieszne. Pożegnaliśmy się i wyruszyliśmy w dalszą drogę. Najpierw pojechaliśmy do Oradei, tam zrobiliśmy trochę zakupów i pojechaliśmy dalej. Opuściliśmy górzysty teren i nasza droga wiodła szeroką równiną tuż u podnóża długiego łańcucha górskiego. Po 85 km dojechaliśmy do Cluj Napoca - bardzo starego miasta (obecnie ważny ośrodek przemysłowy). Stamtąd nasza droga zaczęła się wspinać na wysoką przełęcz. Niestety było już ciemno i tylko widok rozświeconego miasta mówił nam jak wysoko wspinała się nasza droga. Znów wjechaliśmy w góry. Wieloma zakrętami w stromych dolinach dojechaliśmy do Turdy. Stąd było już tylko do kilkanaście kilometrów do doliny Ariešu i kanionu Turzaii. Już w dolinie Ariešu w miejscowości Cornešti udało nam się znaleźć obskurny motel, który, niestety musieliśmy zaadoptować na naszą noclegownię. Po luksusach i atmosferze poprzedniego noclegu byliśmy obecnym mocno rozczarowani, ale nie mieliśmy wyboru - było już bardzo późno i nie mieliśmy już sił na poszukiwania czegoś lepszego. Po kolacji postanowiliśmy naszą gorycz osłodzić niewielką ilością wyśmienitego rumuńskiego wina, co podziałało na nas pozytywnie.
Ferma Strusi |
Następnego ranka (wyjątkowo wcześnie jak na nas!) wstaliśmy i wymeldowaliśmy się z motelu. Dopiero rankiem mogliśmy zobaczyć ogrom doliny, do której wjechaliśmy w nocy. Była ogromna - szeroka i dość głęboka, na zboczach sterczały potężne skalne urwiska a dnem płynęła rzeka Arieš - duża i bardzo wartka. Jechaliśmy w górę doliny, co chwila zachwycając się krajobrazem i miejscowym folklorem. Dojechaliśmy do wsi Săciua de Jos - tu się znajdowała nasza kolejna jaskinia - Peštera Huda Lui Papara. Po znalezieniu noclegu pojechaliśmy boczną dolinką w kierunku otworu jaskini, z której miała wypływać całkiem spora rzeczka. Po przebraniu się, już o zmierzchu podeszliśmy pod otwór, rzeczywiście jego wysokość i wypływający strumień robiły wrażenie. Początkowo w głąb jaskini szliśmy omijając wodę po stalowych resztkach pomostów, które niegdyś udostępniały jaskinię ale okresowe przybory w kilku miejscach pozrywały te ułatwienia i trzeba było przedzierać się nad ryczącą wodą po kłodach drewna lub pokonywać sporymi skokami. Cała jaskinia to ogromnych rozmiarów podziemny przepływ rzeczny, rozmiary korytarzy tej jaskini są naprawdę wielkie. W środkowej części na ścianach i suficie spotkaliśmy gigantyczną kolonię nietoperzy (zajmowała powierzchnię ok. 200 m2). Koniec jaskini stanowił około 6 m wodospad, tyle że z bardzo skoncentrowanym przepływem. Huk na końcu był taki ogromny, że z trudem mogliśmy się porozumiewać. Wg planu który posiadaliśmy można było jeszcze pójść kawałek dalej ale barierą był wspomniany wcześniej wodospad. Próbowaliśmy znaleźć obejście bokiem i górnymi partiami. Udało mi się wspiąć po naciekach powyżej wody (z "psychicznym" widokiem na kotłowaninę wodospadu) ale nie zaprowadziło to poza barierę. Dotarłem tylko do kominków z potwornie poklinowanymi w stropie głazami więc szybko się wycofałem. Postanowiliśmy wracać. W drodze powrotnej udało się znaleźć właściwe obejście wodospadu - dosłownie pod grzywami spadającej wody. Z braku czasu udało się tylko mnie wspiąć ponad wodospad. Powrót jaskinią był bardzo udany - postanowiliśmy w ostatniej jaskini rumuńskiej "umyć" szpej. Wszyscy weszliśmy do wody po pas i dokonaliśmy stosownych ablucji. Magda i ja popisaliśmy się brawurą i zanurzyliśmy się w rzece po szyję. Jak zwykle takie "zabawy" wywołały u nas dobru humor. Jednak zimna woda szybko wygnała nas z jaskini, błyskawicznie przebraliśmy się i ruszyliśmy do noclegowni. Były nią dwa malutkie domki letniskowe. Szybko rozpaliliśmy ogień. Wieczór milutko upłyną nam na gawędzeniu o przeżytych przygodach. Żałowaliśmy bardzo, że to już koniec naszych przygód jaskiniowych. Smak rumuńskich win pomógł nam przełknąć tę gorycz.
Ekipa w Ciur Ponor |
Rankiem zwinęliśmy się dość nieśpiesznie, pogoda była przesmaczna, słonko przepięknie podkreślało kontrast białych skał doliny zatopionych w drzewach. Z żalem opuszczaliśmy dolinę Ariešu. Po drodze skręciliśmy w boczną drogę (zresztą znak pokazywał zakaz ruchu) w kierunku kanionu Turzai. Zatrzymaliśmy się przed dość mocno naruszonym mostem przerzuconym przez Arieš. Most (z tablicą o zakazie ruchu!) był mocno pochylony i sprawiał wrażenie, że pieszy może spowodować jego runięcie. Staliśmy tak chwilę zdezorientowani ale widok przejeżdżającego ciężarowego "Romana" (zresztą z zupełną beztroską) po moście spowodował, że i my przejechaliśmy (choć nie wiem czemu większość z nas przeszła pieszo przez most). Jak to bywa w Rumunii podjechaliśmy prawie pod sam kanion. Naprawdę wywołał w nas zachwyt. Ściany były akurat wspaniale oświetlone i zdawały się lśnić. U wylotu Turzai jest cabana, więc skorzystaliśmy grupowo z możliwości zakawowania (chyba możliwość właśnie grupowego delektowania się tak nas konsolidowała, bo nie wszyscy są "kawoszami"). Po kwadransie sycenia oczu widokiem bliskiego wąwozu ruszyliśmy. Kanion jest głęboki więc po wejściu w jego ostępy zrobiło się bardzo chłodno. Ściany kanionu sięgają 400 m wysokości a przy tym jest bardzo wąski, tak że biegnąca dnem ścieżka miejscami trawersuje ściany wykutymi niszami. Na części ścian widać było spity i haki tak więc w sezonie ten rejon musi być ciekawym rejonem wspinaczkowym. Niestety wąwóz jest dość krótki więc po niecałej godzinie przeszliśmy na jego drugi koniec. Trzeba było wracać, jeszcze porobiliśmy kilka zdjęć i dotarliśmy do samochodu. Śliczniutka pogoda skusiła nas do pomarudzenia z pakowaniem się. Postanowiliśmy troszkę odwieść ostateczny już powrót i strawiliśmy jeszcze kilka chwil na ostatnich zbiorowych fotkach i wygłupach. Jednak okropna rzeczywistość dopadła nas i musieliśmy w końcu zapakować się do wozu i ruszyć w kierunku domu. Myślę, że każdy z nas miał w sercu żal że takie piękne chwile już dobiegają kresu. Wyjazd był naprawdę wspaniały, udało nam się przeżyć wielką przygodę i nasz powstały team mocno się żżył. Radość takich chwil w życiu pozwala człowiekowi trwać i wierzyć, że oto kończąca się właśnie przygoda tak naprawdę prowadzi nas do kolejnej.
Chciałbym bardzo podziękować Staszkowi Kotarbie, który to "namierzył" nam wszystkie jaskinie
Jacek Pyszka
POWRÓT
WYŻEJ: tutaj możesz wrócić do spisu wypraw.
POWRÓT
NA STRONĘ GŁÓWNĄ: tutaj możesz wrócić na
stronę tytułową.
Ostatnia zmiana 2003.03.09